KORESPONDENCJA Z PRAGI

Agata Skowron-Nalborczyk


JAK MI TAM U PEPIKÓW BYŁO

(NAUKOWO I NIENAUKOWO)



Siedzę sobie właśnie w sali wykładowej i profesor z Niemiec o wyglądzie pastora i podobnym sposobie mówienia - jakby wygłaszał kazanie, opowiada o nowym strukturalizmie, takim kierunku we współczesnym językoznawstwie, który według niego istnieje. Jego teoria jest nie tylko moim zdaniem typowym niemieckim porządkowaniem dla porządkowania ("Ordnung muss sein!"), a ponieważ mam odbity na ksero hand out wykładu, zawierający fragmenty referowanej książki, mogę spokojnie spełnić obietnicę i napisać korespondencję.

Co tu robię

Jestem już od dziesięciu dni w Pradze, gdzie uczestniczę w kursach lingwistyczno-semiotycznych "pod wezwaniem" tutejszego etatowego wielkiego logika i językoznawcy Vilema Mathesiusa. Duch jego unosi się chyba nad wszystkimi poczynaniami tutejszego Instytutu Lingwistyki Formalnej i Stosowanej, który mieści się (o zgrozo!) na Wydziale Matematyki i Logiki i jest właśnie organizatorem tego kursu.

Jeśli ktoś wie, o co chodzi, to dodam, że mam tu do czynienia z przedstawicielami (w podeszłym wieku) i pogrobowcami praskiej szkoły strukturalizmu językoznawczego, choć podejrzewam, że takie terminy jak semantyka kognitywna, leksykografia komputerowa, temat, remat i morfonologia znudziłyby Was szybciej niż mnie, więc opowiem Wam raczej o ogólnej atmosferze wokół mnie.

Zjechało się tu nas sporo z pobliskich okolic i nie tylko. Są Polacy, Rosjanie, Bułgarzy, Rumuni, Chorwaci, Słoweńcy, Ukraińcy, Niemcy, Węgrzy, Austriacy, Słowacy, jest nawet Japonka i oczywiście całe mnóstwo Czechów. Wykładowcy także są międzynarodowi - najciekawsze rzeczy i w najfajniejszy sposób mówili Węgier1, Brytyjka2, Amerykanin3 i dwoje Czechów4.

Wrażenie ogólne: kurs ten zorganizowali Czesi (za pieniądze Wspólnoty Europejskiej), żeby sprzedać, spopularyzować sami siebie i swoje teorie. Niewiele tu nowego, większość referuje swoje prace już opublikowane.

Co się dzieje wśród nas

Kursanci trzymają się raczej w grupach narodowych i chyba trudno w świecie o bardziej podzielone pod względem nacjonalizmów towarzystwo. Ukraińcy mówią o Rosjanach "Moskale imperialisty" i się do nich nie odzywają, Czesi gardzą Polakami, Rosjanami i resztą z Europy Wschodniej, za to okropnie wdzięczą się do Niemców, Słowacy niechętni dla Czechów, Polacy dla Rumunów itd. itp. Przełamywanie barier i topnienie lodów nastąpiło dopiero po pierwszym tygodniu; pewnie niebagatelny wpływ na to miał także fakt wspólnego uczestnictwa w coctail party, gdzie z powodu skąpych ilości jedzenia trzeba było wypełnić sobie czas rozmowami.

Mam wrażenie, że nagromadziło się tu za dużo narodowych kompleksów, niechęci, historycznych nawarstwień, być może winne są temu lata odcięcia od reszty świata, lata zagrożenia ze strony innych narodów, bez możliwości konfrontacji własnego spojrzenia na świat z ludźmi z innych krajów i kontynentów (uświadomienia sobie, że to "prowincjonalna dziura, ponoć w środku Europy"5).

Wydaje mi się też, że każdy chce się okazać lepszym niż reszta, choć gdy zniecierpliwiona wreszcie kogoś zagaduję, nawiązuje się zwykle miła rozmowa. Być może barierą jest to, że językiem wykładowym jest angielski, porozumiewamy się w nim pomiędzy sobą, a większość raczej korzysta z niego w celach naukowych, czyta literaturę naukową, słucha wykładów i nie ma wprawy w truciu towarzyskim o d... Maryni, czy sytuacji polityczno-społecznej swojego kraju.

Z rozmów w kuluarach

Z tymi uprzedzeniami nie jest to więc do końca prawda - przesadzam (jak zwykle). Mimo nieporozumień historycznych, np. zdecydowanie inny obraz tego, kim był Bohdan Chmielnicki, czym UPA, polskości Lwowa etc., rozmowy z Ukraińcami należą do normalnych, możemy się porozumieć, choć zmusiłam ich (a co!) do przyznania, że te części Ukrainy, które były w granicach państwa polskiego, są lepiej rozwinięte i były lepiej traktowane niż te pod panowaniem rosyjskim. Jeśli zaś wyobrazić sobie, w jakich warunkach ekonomicznych żyją Ukraińcy teraz, zarabiając 6-10$ miesięcznie, przy pustych sklepach, odczuwanym mocno zagrożeniu imperializmem rosyjskim, zachwianiu tożsamości narodowej, poziom życia w Polsce, mimo wielu niedostatków, jawi mi się jako rajski.

Rosjanie, z drugiej strony, też nie mają różowo. Wyróżniają się, niestety na niekorzyść, sposobem ubrania, uczesania, ale mogę powiedzieć bez przesady, że Rosjanki z nieśmiałym uśmiechem wręcz usuwają się z drogi i wdzięczne są za okazane zainteresowanie. Opowiadały mi, że w Moskwie po zapadnięciu zmroku boją się wychodzić, tak jest niebezpiecznie. Odnalazłyśmy za to wspólne fragmenty kultury: śpiewałyśmy piosenki Okudżawy, Biczewskiej i Wysockiego (nawet w tramwaju), rozmawiałyśmy o naszym ukochanym Dostojewskim, a ostatnio bestsellerami w Rosji są książki Joanny Chmielewskiej(!).

Czesi, szczególnie starszego pokolenia, mówią o wspólnocie narodów zachodnio-słowiańskich, o wzajemnych kontaktach intelektualistów w czasach komunizmu, o wspólnych korzeniach (ponoć pierwsze zapisane w historii polskie zdanie powiedział Czech do swojej żony), losach, wspólnych wrogach - Niemcach i Rosjanach. O historii swojego narodu zaś opowiadają, że Czesi zachowują jak typowy mały naród, co to sam nie ma siły i nie wiadomo, jak przetrwaliby w przeszłości, jak się zachowywali, gdyby byli dużym narodem.

Młodsi Czesi (poniżej 40-stki i w jej okolicach) bardzo ustawieni są w kierunku zachodnim, pchają się do Unii Europejskiej drzwiami i oknami, organizują wiele imprez właśnie pod organizacje i ludzi z Zachodu, bo "tylko Czechy osiągnęły juz ten stopień rozwoju, który pozwala im ... " itd., "nie ma co oglądać się i czekać na takie zacofane w porównaniu z nami kraje, jak Węgry czy Polska... " da capo al fine.

Wokół nas

Odezwanie się po niemiecku stawia Czechów na baczność, co wykorzystuję bezwzględnie, wchodząc ze starym Studentenausweis ze stypendium w Saarbruecken do muzeów i galerii z niebagatelną zniżką studencką; nawet boją się sprawdzić, czy ten Ausweis nie jest przypadkiem przeterminowany.

Mówienie po polsku w grupie powoduje od razu niedbałą obsługę w sklepie, czy restauracji, mimo składania zamówień po angielsku. W ładnie wyglądającej z zewnątrz restauracji "Don Giovanni" (tę operę Mozart napisał właśnie w Pradze, Czesi mogą być dumni, że ich miasto go tak natchnęło) zamówiliśmy jedzenie i piwo. Kelner odpowiadał cały czas wyłącznie dźwiękiem pomiędzy amerykańskim "Yeah!" a niemieckim "Ja!", drugie danie przyniósł bez sztućców - musieliśmy czekać na nie pięć minut nad stygnącym jedzeniem, piwo mimo poganiania przyniósł na koniec, gdy talerze były już puste. Poprawiała nam humor muzyka Mozarta w tle, niezły smak jedzenia, o piwie nie wspomnę (i te niskie ceny!).

Hotel, w którym mieszkamy i mamy zajęcia jest całkiem w porządku, jedynie podawane tu jedzenie ma tylko jedną zaletę - jest. Po wyczerpaniu się kombinacji wędliny, wciąż takiej samej, z takim samym serem i jajkiem, z coraz większą niechęcią schodzimy rano na śniadanie. Herbata bez smaku, a raczej nieustannie o smaku ścierki, kawy nie odważyłam się po kilku ostrzeżenich spróbować. A co dziwniejsze, ta restauracja hotelowa jest wydzierżawiona jakiemuś prywatnemu ajentowi (sic!) i jadają w niej nie tylko tacy pariasi i Azjaci jak my, z Europy Środkowo-Wschodniej, ale i Amerykanie, i Japończycy, i Austriacy, i Niemcy.

Na koniec

Pomyślicie sobie pewnie, że narzekam jak każdy Polak, przecież oni mnie zaprosili, opłacili pobyt (z pieniędzy Unii Europejskiej), dali możliwość zapoznania się z ludźmi i tematami, a ja skarżę się na drobiazgi. I pewnie macie rację - na wszystko można spojrzeć z kilku stron i jak kiedyś pisałam w PA "nobody is perfect", tym bardziej ja.

Poza tym było naprawdę wiele pozytywnych momentów.

Na zagraniczną konferencję jedzie się bowiem także po to, aby poznać fajnych Polaków zajmujących się podobną dziedziną. Wieczorami więc przy dobrym piwku leniwie toczyły się dyskusje między nami, językoznawcami: temat-remat, topic-fokus (pokus-marokus), kognitywna semantyka i pan Chomsky do śmietnika, rama semantyczna, funkcjonalna perspektywa tekstu i inne takie pornografie. To zawsze na początek wieczoru, w ramach (semantycznych) nawiązywania do wysłuchanych w ciągu dnia wykładów, a potem to już do drugiej, trzeciej w nocy o życiu, piciu, literaturze, poezji i tak do piwnej amnezji. A ja tam chciałam wieczorami pracować! Nawet zabrałam ze sobą materiały do czytania i tomiki poetyckie do recenzji dla "Magazynu Literackiego"!6

Na koniec taki widoczek: kiedy na samym początku czekałam na autobus, zaczepił mnie jakiś tubylczy pijak, pytając: "Erport? Erport?", ale gdzie jest mój hotel, nie wiedział. Obok inny brudny, zapyziały i zapuchnięty osobnik zataczając się jadł kiełbaskę i gapił przy tym na mnie. Pomyślałam sobie: "Rany, co tu za ludzie!" i zostałam za złe myśli o tubylcach ukarana, bo za chwilę przeszło obok dwóch równie brudnych, utytłanych osobników i zagadało do niego najczystszą polszczyzną: "Co tu tak stoisz?", a on im odpowiedział w języku Mickiewicza i Miłosza7: "Tak sobie stoje, jem, zara ide!". Hmm!

I to by było na tyle z Pragi.

Agata Skowron-Nalborczyk

P.S. Nie pisałam nic o samym mieście, bo prozą nie sposób o nim pisać, musiałam więc napisać kilka wierszy.

Autorką zdjęć umieszczonych na tej stronie jest Agata Skowron-Nalborczyk.