KORESPONDENCJA Z CHIN

Oleś


ULICE KANTONU


Siedzę sobie pod moskitierą z latarką i piszę. Za ścianą moskitiery trwa niezłomny szelest kropel deszczu. Tutaj i tam - zaczyna się jesień. Tutaj - potęguje się wspomnieniami jesienny, deszczowy nastrój. Na magnetofonie czarna szmatka, aby go od kurzu uchronić, a w magnetofonie smutny poświst andyjskiej muzyki. Deszcz ciągle pada.

W tej chwili jestem sam. Współlokatora1 gdzieś wywiało. Wszystko jest poezją - tak powiedział człowiek-nikt.

Idę sobie kiedyś po jednej z kantońskich ulicoprzecinek między domami-budami-ruderami-barakami. Zasadniczo sama jezdnia i nic więcej. Albo - jak ktoś woli - sam chodnik. Przejeżdża właśnie facet z lodówka. Na bagażniku roweru. Zaraz za nim samochód osobowy - lub też towarowy - ciężarówka typu Nyska (tak naładowana) o wymiarach malucha. Taki sobie niebieściutki (najpopularniejszy kolor) żuczek. Nie - ŹUK. Proszę nie mylić.

Motocykle przeciskają się między sklepami. Pan, który wymienia walory amerykańskich banków na walory ludowe i prawomyślne, gra właśnie w chińskie szachy z facetem z przeciwległego sklepu z kompaktami. Od czasu do czasu rzuca nieprzytomne spojrzenie na nagabujących klientów i niecierpliwie opędza się ręką. Na faceta od kompaktów z naprzeciw leżących (stojących) drzwi patrzy cała rodzina: DZIADEK, PIESEK, WNUCZEK i MATKA WNUCZKA. I PTAK W KLATCE.

Na murach połowy domów wielkie znaki, oznaczające: "do wyburzenia". Otwartymi kanałami płynie śmierdząca woda.

Wychodzę z zaułków. Na wielkim pustym murze naprzeciw napis: "Jedno dziecko w rodzinie wystarczy". Parę metrów dalej następny: "Z każdej rodziny jeden winien w wojsku służyć krajowi".

Nikt nie zwraca na nic uwagi. Smród trwa. Samochody trąbią, klaksonują i piszczą hamulcami, z trudem unikając zderzeń wzajemnych, bądź z motocyklami. Motocykle jak bzyczące pszczoły uwijają się na całej szerokości jezdni. Rowery trzymają się ścieżek rowerowych. Piesi depczą po towarach, rozłożonych na szmatach przykrywających chodniki.

Właśnie padł okrzyk "Kontrol!". Szmaty są natychmiast razem z towarem zwijane i sprzedawcy z zawiniątkami, tobołami i wystraszonymi twarzami roztapiają się w bramach, przejściach między domami albo po prostu w powietrzu. Powstałą w ten sposób próżnię wypełnia sobą trzech policjantów. Niebieskie mundury pięknie grają na tle szarości ulicy. Jeden z nich ma wspaniałą pałkę - nalepił na jej czarnym, ponurym tle Madonnę i do niej jeszcze dokleił jakieś złośliwie żółte i zgryźliwie różowe gwiazdki. Na nogach ma trampki. Pozostałych dwóch klapki. Długie spodnie są trochę brudne, ale po podwinięciu delikatnie współgrają z fasonem klapek. Policjanci doskonale o tym wiedzą. Spodnie są cudownie podwinięte. Prężny krok unosi dumą pierś Chińczyków - to NASZA policja!

Czasem zamiast tych trzech pojawia się zakochana para: on - policjant z szerokimi barami i równie szeroką twarzą, co pięć metrów spluwający (taki chiński zwyczaj) na prawą stronę, bo po lewej ma dziewczynę. Dziewczyna, w mundurze takim jak i on, zalotnie trzyma pałkę za koniuszek i kręci nią nieśmiałe esy-floresy w pełnym smrodów i woni nie-błogich powietrzu. Patelniowata twarz dziewczyny jarzy się od szczęścia. Sadzone jajko nosa lśni potem radości.

Idę dalej. Dzisiaj jest czas Trójki, a nie Zakochanych. Trójka jest szybka, idą, nie oglądając się na boki. Sokoli ich wzrok utkwiony jest w majaczącym w oddali posterunku - cichej przystani wśród morza ludzkich głów i problemów.

Po ich przejściu wypluskuje z boku ludzka fala i wodorostami towarów zaścieła plaże chodnika. Idę więc i opalam się na plaży.

Zdążam, nie zdążam, nieważne. Ważny jest tylko równy, prężny krok.

Oleś

Autorem zdjęć umieszczonych na tej stronie jest Oleś.